Traktat Lizboński - jednak rozczarowanie

Dziś widać jasno, że Europa nie stała się ważniejsza na arenie międzynarodowej przez sam fakt przyjęcia Traktatu Reformującego. Patrząc na lekceważenie okazywane Unii Europejskiej przez Baracka Obamę można nawet powiedzieć, że wręcz… odwrotnie! Nie jesteśmy postrzegani jako silniejszy podmiot niż dotąd. Więcej - nie jesteśmy odbierani jako jednolita siła, bo przecież kilka największych państw Unii Europejskiej prowadzi różne polityki zagraniczne. I nie ukrywajmy tego - dalej prowadzić będzie. Bo XXI wiek to - wbrew ideologom europejskiego federalizmu - nadal będzie epoka państw narodowych i narodowych interesów.

 

Traktat Lizboński miał być podstawą do stworzenia EEAS (European External Action Service). Tyle że jego zwolennicy nawet nie przypuszczali, że ta sprawa wywoła tak olbrzymie napięcia i konflikty. Jesteśmy tutaj świadkami sporów między Wielką Brytanią oraz Niemcami i Francją, między państwami dużymi i małymi, między krajami Piętnastki a "nową Unią". Charakterystyczne, że na przeszło 150 ambasadorów UE, swoich przedstawicieli mają tylko trzy kraje, które do Unii weszły po 2004 roku: Polska (2) oraz Węgry i Litwa (po 1). Dominacja "starej Unii" jest wyraźna. Źle to świadczy o europejskiej solidarności. Niestety, nie ma tu mowy o geograficznej balance of power. Ale to też może pogłębić brak zaufania między krajami członkowskimi UE. Dzieje się tak, bo obserwujemy wyraźną asymetrię na rzecz krajów Piętnastki. Podam konkretny przykład: ze względu na liczbę ludności mój kraj, Polska, powinien mieć 10-11 ambasadorów UE. Tymczasem ma raptem dwóch i to w krajach - przy całym szacunku - raczej egzotycznych (Jordania i Korea Południowa).

 

Nowa "Lizbona" - miała też zreformować struktury Unii i relacje między nimi. A czy pamiętamy "Starą"? Chodzi o kompletnie nieudaną, czysto propagandową Strategię Lizbońską, która okazała się kompletnym fiaskiem, bo Europa w 2010 roku nie tylko nie dogoniła Ameryki, ale też dała się prześcignąć Azji. Nowa "Lizbona" może będzie bardziej efektywna niż "Stara", ale rozpoczęła fatalnie. Miała lepiej zorganizować zarządzanie w imieniu 27 państw, a tymczasem od samego początku ugrzęzła w sporach kompetencyjnych. To nawet nie wina europejskich polityków. Często ich krytykuję, ale tu akurat będę ich bronił. To kwestia braku precyzji samego Traktatu Lizbońskiego. To dlatego "prezydent" Unii Herman Van Rompuy zakładał buty należące do przewodniczącego prezydencji - akurat Hiszpanii - premiera José Luisa Rodríguez Zapatero. To dlatego obaj, ale w innym miejscu i czasie… ogłaszali plany UE na pierwszą połowę 2010 roku. To dlatego wreszcie - wiadomość z ostatniej chwili - przed pierwszą wrześniową sesją Parlamentu Europejskiego doszło do sporu między tym razem szefem Komisji Europejskiej José Manuelem Durão Barroso a szefem Rady Van Rompuyem o to, kto ma pierwszy przemawiać w Strasburgu. Wyścig wygrał Portugalczyk, w związku z tym Belg w ogóle nie przyjechał na pierwsze powakacyjne posiedzenie PE…

 

Krytyka Traktatu Lizbońskiego przez jego głównych promotorów jeszcze kilka miesięcy temu odbywała się po cichu, w kuluarach, albo za zamkniętymi drzwiami, np. w trakcie Conference of Presidents Parlamentu Europejskiego. Dziś jest już otwarta. Dosłownie w ostatnich dniach lider socjalistów w PE i przyszły przewodniczący (od stycznia 2012 roku) naszego Parlamentu stwierdził wprost w czasie przemówienia na sali plenarnej, że na naszych oczach tworzy się w Radzie "europejski rząd" i że Rada została zdominowana przez układ niemiecko-francuski.

 

Niewątpliwie potrzebny był nowy traktat, który ujednolicał reguły gry w jednoczącej się Europie. To, co jednak przyjęto na razie przypomina samochód, który na autostradzie jedzie na drugim biegu z szybkością 50 kilometrów na godzinę, pasażerowie biją się, kto ma prowadzić, a w ogóle to zaczyna brakować benzyny (światowy kryzys!). To wszystko nie buduje prestiżu unijnego samochodu w oczach kibiców, czyli europejskich podatników i wyborców. A taki autorytet jest unijnym instytucjom potrzebny, może najbardziej w historii. Bez niego projekt Unii Europejskiej, projekt zjednoczonej Europy może być jak ptak z podciętymi skrzydłami. Może stać się karykaturą samego siebie.

 

Nie życzę tego, ale ostrzegam!

 

 

(Niniejszy artykuł ukaże się w języku angielskim w najbliższym numerze, wychodzącego w Brukseli, periodyku „EP Today”)

 

 

A miało być tak pięknie… Tak przynajmniej obiecywała olbrzymia większość klasy politycznej. Europa miała być silniejsza w relacjach międzynarodowych, decyzje miały zapadać szybciej, obywatele mieli obdarzyć instytucje europejskie większym zaufaniem. Okazało się to typowym wishful thinking. Paradoksalnie: ci, którzy w okresie referendalnym głośno skandowali "Tak dla Lizbony!" dziś mają wątpliwości dokładnie te same, które przedtem mieli eurorealiści.