O różnych funkcjach masowych imprez sportowych

Dzień, w którym po raz pierwszy usłyszeliśmy o tym że Polska i Ukraina będą organizatorami Euro 2012 powinien być ogłoszony dniem frajera. Pamiętam jak się cieszyłem z tego, że dostaliśmy te mistrzostwa i jak wielka była moja wiara w to, że mogą one coś w Polsce zmienić. Wydawało mi się też, że budowa kilku stadionów oraz przyjazd mniej lub bardziej zdezorganizowanych grup kibiców do Polski i na Ukrainę oznaczać będzie pobudzenie gospodarki i większe szanse na zarobienie paru groszy dla ludzi przy tych mistrzostwach zatrudnionych. Moje złudzenia dzielnie podtrzymywane były przez media, w których to mediach można było przeczytać o usłyszeć o tym jak to bogate kraje zabiegają o organizację wielkich imprez sportowych. Nie jest bowiem łatwo zostać organizatorem takiej imprezy. To prestiż i sznyt na cały świat. Można się reklamować, można się prezentować, można się pokazać. To ważne i bardzo istotne dla rozwoju gospodarczego i każdego innego. Tak mówili, a ja i wielu podobnych mi durniów w to wierzyło. I nawet przykład Grecji, która coś tam organizowała, zdaje się, że olimpiadę mnie nie otrzeźwił.

Wszyscy pamiętamy te zawody w Grecji. Nie ważne co to było; olimpiada, mistrzostwa Europy, czy jedno i drugie. Chodziło o to, że mały i atrakcyjny turystycznie kraj mógł zaprosić do siebie pod dobrym pretekstem sporo osób. Ludzie ci bawiąc się na stadionach i wokół nich pozostawiali po sobie pieniądze i różne śmieci do sprzątania. Całość miała świetną oprawę, choć wydawało się, że Grecy nie zdążą z budową swoich obiektów sportowych. Europa jednak kibicowała im dzielnie i zdążyli. Mistrzostwa, olimpiada czy co to było, odbyły się w terminie i każdy był zadowolony. Grecy zdali egzamin na Europejczyków. Zorganizowali wielką imprezę sportową w stylu, którego nie powstydziliby się Niemcy. W dodatku wygrali z tymi Niemcami jakiś mecz i zdobyli mistrzostwo czy coś tam innego. Kraj szalał z radości. Było wspaniale. Cicho było tylko o tym ile Grecja wydawał na te swoje zawody i ile na tym zarobiła.

Dziś nikt już nie pamięta o tym medalu piłkarzy, o tym meczu finałowym i całych mistrzostwach czy też olimpiadzie. Dziś Grecja ma kryzys, który wziął się nie wiadomo skąd. Nie wiadomo? A może wiadomo? Grecja nie podskoczyła bowiem cywilizacyjnie po organizowanych przez siebie imprezach ani o cal w górę. Przeciwnie bieda jest tam większa i wszyscy gadają, że kraj może zbankrutować. Pewnie nie zbankrutuje, bo Grecy i ich kraj mają swoje ciepłe miejsce w sercach wielkich tego świata. Mają duży kredyt emocjonalny o czym nie możemy zapominać. To ważne, wbrew temu co opowiadają rozmaici technokraci. Grecji nic się nie stanie. Choćby z tego względu, że jest to kraj prawosławny i Rosja nigdy nie pozwoli, ze względów prestiżowych, na to by jakiemukolwiek Grekowi stało się coś złego. Niemcy jakoś tę sprawę przyklepią.

Są jednak inne kraje, które nie mają tak dobrej prasy i tak sympatycznych opinii w Europie, a również aspirują do tego, by być pełnoprawnymi członkami Unii. Kraje te także dostały szansę od wielkich – mogą zorganizować dużą imprezę, która nie dość, że podniesie ich prestiż, pozwoli zarobić pieniądze, to jeszcze wzmocni ich gospodarkę i będzie ten, no – skok cywilizacyjny.

No więc ja się obawiam, że nie będzie. Nie sądzę, by przekazując organizację imprez sportowych Grecji ktokolwiek myślał o zbankrutowaniu tego kraju. Kiedy jednak okazało się, że Grek potrafi, w głowach możnych tego świat, mógł, choć nie musiał, zrodzić się genialny w swej prostocie pomysł – dajmy im zorganizować Euro. Mają ugruntowaną opinię złodziei i psujów, nie potrafią nad niczym zapanować, są przekupni, pyszni i zadufani w sobie. Dostaną kredyty, jakąś pomoc, a ich rząd będzie przez jakiś czas cieszył się poparciem krajów sąsiednich, które mają tam najwięcej do ugrania. Rozłożą się sami, bo przecież Grecy też się rozłożyli. Nie może być inaczej, bo ich mentalność jest mentalnością dziecka, które musi popisać się na imieninach u cioci.

Obym się mylił, ale z każdym dniem nabieram przekonania, że jednak się nie mylę. Utwierdzają mnie w tym wydatki na oprawę prezydencji w Unii i pogłoski o tym, że Euro 2012 poszukuje wolontariuszy, czyli darmowych ludzi do pracy, która w teorii powinna być sowicie opłacana. Pewnie są jeszcze inne symptomy, których nie dostrzegam, ale uważni obserwatorzy widzą je z pewnością. Euro 2012 to kukułcze jajo, które – wobec niezgody na wprowadzenie wspólnej waluty w Polsce – ma spowodować u nas kryzys na tyle poważny by świat pozwolił interweniować tu obcym czyli po prostu Niemcom. Nie inaczej będzie z Ukrainą, gdzie także trzeba będzie zaprowadzić porządek i posprzątać. Zrobią to Rosjanie, którzy mają przed sobą organizację zimowej olimpiady w Soczi czy gdzieś tam na Kaukazie. Oni z pewnością sobie z tym poradzą i z pewnością nie zbankrutują.

Póki co mamy festiwal i fiestę. Mam tutaj w pokoju telewizor i mogę sobie obejrzeć co opowiada w nim na przykład taki Krzesimir Dębski. Pokazywali go w TV Polonia przy okazji jakiejś polsko-ukraińskiej imprezy kulturowej odbywającej się w Rzeszowie. Mówił pan Krzesimir o tym, że czas już pojednać się z Ukraińcami i czas zapomnieć przeszłość. Teraz będziemy patrzeć w przyszłość i grać różne piękne melodie oraz kopać piłkę. Na ten festiwal do Rzeszowa zaproszono masę osób, wybitnych ponoć artystów, którzy zaprezentują nowatorskiej i niespotykane wcześniej brzmienia. Prawie takie same jak artyści grający na tych samych instrumentach w Ameryce. Po prostu coś fantastycznego i bardzo ważnego dla kultury po obydwu stronach granicy.

I wierzcie mi, że ja także chciałbym pojednania z Ukrainą, ale wiem, że ono nie może tak wyglądać. Bo pojednanie to jest sprawą bardzo poważną, której nie wolno traktować „po łebkach”, a już na pewno nie wolno mieszać do niej obcych. Stąd też wnioskuję, że prawdziwego pojednania nigdy nie będzie. Euro 2012 nic tu nie pomoże. Są za to spore szanse na to, że wiele może popsuć. No, ale zobaczymy. Na razie jest zabawa. Kac po tym będzie potężny, bo i złudzenia są dziś ogromne. Najbardziej jednak denerwują mnie te idiotyczne maskotki zaprojektowane przez nie wiadomo kogo. Jedna nazywa się Slavik – po ukraińsku, a druga – nie wiedzieć czemu – Slavko – po słowacku. O tym, że po polsku mówi się Sławek nikt nie pamiętał. Chyba z tego względu, żeby ułatwić wymowę Niemcom. Innego powodu nie widzę. Pozostawiam was z tymi refleksjami i idę zobaczyć coś optymistycznego w tych górach – kaplicę czaszek w Czermnej.

Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić rewelacyjną książkę Toyaha pod tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, a także dwie moje książki „Baśń jak niedźwiedź” oraz „Dzieci peerelu”. Zostało mi tylko 10 egzemplarzy „Pitavala prowincjonalnego” jeśli ktoś jeszcze tę książkę pamięta i lubi musi się więc spieszyć. Przypominam także, że 7 sierpnia o 18 w pensjonacie przy ulicy Kilińskiego 17 w Szklarskiej Porębie Górnej odbędzie się spotkanie ze mną. Mieszkańców Dolnego Śląska oraz wszystkich odwiedzających ten region serdecznie zapraszam.