Angola avante!

Luanda, stolica państwa. Świt wstaje tu szybko. O 5.30 na przełomie listopada i grudnia jest prawie widno, po 6. widno zupełnie. Jedziemy dżipem - to najlepszy w tym regionie środek lokomocji ulicami jeszcze pustej stolicy. Potworne korki zaczną się wkrótce i będą trwać do wieczora, tak jak w wielu innych afrykańskich metropoliach. Mijamy budynek telewizji oraz najwyższy chyba w tym mieście Luanda One, zbudowany od "a" do "z" przez Chińczyków. Pracowici inżynierowie i robotnicy z Państwa Środka budują tu - i już zbudowali - wiele biurowców, szpitale i stadion. Charakterystyczne, że na ich budowach trudno dostrzec Murzynów. Nawet najprostsze prace fizyczne wykonują skośnoocy, pogodni ludzie, nierzadko w słomkowych kapeluszach. Jest w tym trochę chichotu historii. Co prawda ekspansja Chińskiej Republiki Ludowej w całej Afryce to po prostu norma, ale akurat w Angoli chińscy komuniści dostają kontrakty od marksistów, wspieranych przez lata przez Związek Radziecki i Kubę. Tymczasem Pekin w latach 70. i częściowo 80.wspierał opozycję - też zresztą marksistowską - wobec finansowanej przez Moskwę i Hawanę partii prezydenta Agostino Neto. Ale to już historia. Dziś dla jednych i drugich marksistów liczy się biznes. Kapitał to kapitał. I co z tego, że autor "Kapitału" Karol Marks przewraca się w londyńskim grobie...

Mijamy majestatyczny budynek ministerstwa sprawiedliwości. A propos sprawiedliwości, choć bardziej tej społecznej: Angola to kraj absolutnie paradoksalny - jedno z najdroższych (!) państw świata, a jednocześnie jedno z najbiedniejszych. Ten kraj śpi na ropie, jest ona głównym źródłem dochodów budżetowych, ale też nakręca drożyznę: w Luandzie Amerykanie, Anglicy czy przedstawiciele innych nacji, reprezentujących bogate firmy naftowe przepłacają za wszystko. Wynajęcie małego, kiepskiego "apartamentu" to koszt miesięcznie rzędu 1800-2000 dolarów USD (to jest waluta będąca punktem odniesienia - o euro należy zapomnieć), zaś dobry kosztuje i 8000 dolarów USD.

 

Luanda rozwija się i buduje - to widać i czuć. Ale też króluje tu chaos. Nie ma tu w praktyce taksówek. Można próbować "złapać" po prostu jakiegoś miejscowego kierowcę, ale to podwójne ryzyko. Po pierwsze: może się nie udać, a np. samolot wtedy na delikwenta raczej nie poczeka... Po drugie: to miasto uchodzi za jedno z najbardziej niebezpiecznych w całej Afryce - kontynentu niesłynącego przecież z nadmiernego ładu, spokoju i szacunku dla prawa.

Nawet, gdy chodzi o elementarną statystykę - liczbę ludności - słyszę i czytam liczby "od Sasa do Lasa". Oficjalne dane - co prawda sprzed 6 lat - mówią o 2,7 czy 2,8 miliona mieszkańców w samej stolicy oraz 4,1 mln w aglomeracji. Tymczasem ci, którzy tu mieszkają mówią mi o 4-5 milionach w Luandzie i 8 mln w aglomeracji wraz z przedmieściami. Jeżeli zaufać "tutejszym" oznaczałoby to, że mniej więcej co czwarty obywatel państwa mieszka w stolicy! Przypomina to Węgry i Budapeszt, ale ma swoje racjonalne wytłumaczenie: w czasie kilkudziesięcioletniej (!) wojny domowej mieszkańcy uciekali do miast, bo wieś była terenem wojny partyzanckiej po obu stronach. Stąd populacja, zwłaszcza Luandy, wzrastała. Był w tym też pewien zamysł polityczny: partyzantka skupiona wokół Jonasa Savimbi, popieranego najpierw przez Chiny, a potem przez USA i RPA, terroryzowała wieśniaków z terenów będących zapleczem dla Movimento Popular de Libertacao de Angola (MPLA - Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli), aby ci, przemieszczając się do miast, pogarszali sytuację ekonomiczną tychże (bezrobocie!) i w ten sposób podkopywali pozycję komunizującego rządu.

 Dość jazdy przez historię. Jedziemy dalej przez Luandę. Zwracam uwagę na butiki z damskimi ubraniami. Charakterystyczne, że wszystkie manekiny są... białe. Nawet w Europie, w ramach poprawności politycznej często możemy spotkać manekiny czarne. Ale nie tutaj. Kompleksy? Moda? Szyk?

Miasto żyje już nie tyle Bożym Narodzeniem, co rozpoczynającymi się w styczniu mistrzostwami Afryki w piłkę nożną. W Luandzie widać sporo billboardów z (czarną tym razem) maskotką mistrzostw, nieco przypominającą bohatera rosyjskiego filmu rysunkowego "Nu, pogodi!". Są też torby, plakaty, t-shirty, miniatury piłek, "smycze" na plakietki itd.

 

                                                                                         ***

 

Jest istotny plus tej koncentracji Angolańczyków w miastach (mieszka w nich 80 proc. obywateli Angoli!). Brak przemieszczania się ludzi spowodował… znaczące ograniczenie rozprzestrzeniania się epidemii HIV i AIDS. Władze chwalą się, że AIDS jest tutaj najniższy w całej Czarnej Afryce. Paradoksalnie jedną z przyczyn jest tragedia wojenna i związane z nią zmiany w strukturze demograficznej kraju.

 

Luanda - miasto kontrastów, jak wiele zresztą afrykańskich stolic. Tuż obok położonej na wzgórzu okazałej rezydencji prezydenta państwa… José Eduardo Dos Santosa, osiedle slumsów-lepianek. Nie można ich nie zauważyć, jeśli wyjeżdża się z Luandy w kierunku budowanych (przez Chińczyków oczywiście) nowych osiedli mieszkaniowych. Te osiedla, położone kilkadziesiąt kilometrów od centrum miasta będą wizytówką Luandy przyszłości. Wizytówką Luandy teraźniejszej są owe slumsy.

 

Zaraz po wyjeździe z Luandy w kierunku miasta Cava (widzę też drogowskazy z napisem… Kawa!) nagle znajduję się w innym świecie. Kontrast. Wielkie pola golfowe. Paul Wesson, Brytyjczyk, który osiadł ze swoją brazylijską miłością na stale w Angoli, mówi, że pola golfowe są w każdą niedzielę rano pełne. Grają oczywiście głównie cudzoziemcy…

 

"Descubra Angola connosco!" - "Odkrywaj Angolę z nami". Tak to brzmi po portugalsku. Ale w portugalskim-brazylijskim jest trochę inaczej: "Descubre Angola conosco! - ta brazylijska ortografia jest prostsza, łatwiejsza i chyba mniej… literacka.

 

A więc odkrywam ten kraj baobabów, rosnących wszędzie, przy każdej drodze i dróżce, na odludziu i w pobliżu stacji benzynowej. A przy okazji stacji benzynowych - na wylocie z Luandy, tuż koło jednej z nich, przechadza się z godnością wielka, swojska świnia. Wpisana w ten krajobraz wcześniej niż stacja benzynowa: zdaje się mówić, że ona była, jest i będzie, a ta cała reszta jest nieważna, przemijająca… 

 

Lokalne radio gra skoczne rytmy. Piosenkarze miejscowi i panafrykańscy. Przez chwilę mam złudzenie, że słyszę "Pink Floydów" - zdziwienie, a potem uśmiech: to angolska kapela, która "podrabia" Anglików. Jak widać, całkiem udanie.  

 

Jedziemy kilka godzin. Nigdzie nie spotykam znaków limitu prędkości. W praktyce drogowej ten limit nie istnieje. Niemal nie ma znaków drogowych, tak jak nie ma choćby tablic ostrzegających turystów przed urwiskiem, w jak najbardziej turystycznych miejscach.

 

Mijamy co chwilę znaki wojny: i tej antykolonialnej i tej jeszcze bardziej krwawej i świeższej - domowej. Zniszczone czołgi, wryte w ziemię. Jeden z nich wkomponował się we współczesny posterunek policji. Przydrożne pola minowe, oznakowane czerwonymi i biało- czerwonymi (!) palikami. Chcę stanąć i zrobić zdjęcie: nie ma mowy, kierowca jest przestraszony, miny to nie żarty, tyle osób przez nie zginęło lub zostało kalekami. Rzeczywiście - na ulicach Luandy można z łatwością spotkać młodych mężczyzn bez nóg, na wysłużonych wózkach inwalidzkich. Jeszcze do niedawna w Angoli wszelkie protezy szły jak woda, dobrze prosperowały fabryczki je produkujące… To na szczęście już czas przeszły dokonany.

 

Rio Kwanza, most, kolejny zniszczony czołg. Na bezdrożach Angoli nagle, z CD, surrealistycznie rozbrzmiewa Leonard Cohen. Poczucie szczęścia, przelotne jak wszystko. Nad nami krąży orzeł, antylopa ucieka sprzed auta, pokazując nam…plecy. Drogowskaz "campismo", czyli portugalska wersja kempingu. Wreszcie jakieś znaki drogowe. "Evite o accidento" - ostrzegają o wypadkach. Olbrzymi "śpiący policjanci", "hopki" ze trzy razy większe niż te europejskie, przy większej szybkości urywają zawieszenie w sekundę. Znaki ostrzegawcze przed nimi zaczynają się po… pierwszej "hopce" - w rowie widać dwa auta, widać kierowcy nie mieli dość instynktu samozachowawczego, aby przewidzieć górki asfaltu na swojej drodze.

 

Atlantyk, plaża, góra puszek po napojach. Nikt tego nie sprząta, każdy śmieci. Ot, taki "naturalny" śmietnik. Taki, jak ten są w wielu miejscach w Angoli, ale wcale nie jest to specyfiką tego kraju. Bądźmy sprawiedliwi: tak jest w Mali, Mauretanii, Rwandzie, Burundii… Wszędzie.

 

Przy drodze kilka niesamowitych drzew kaktusopodobnych (ale nie są to kaktusy), jakby wręcz wyrzeźbionych w kształcie 7-ramiennego żydowskiego świecznika. Cóż, natura bywa najlepszym, oryginalnym i nieoczekiwanym rzeźbiarzem…

 

Ludwig van Beethoven. Molto vivace. A mi Angola w głowie. Ciężarówki wloką się drogą. Część z nich ma chińskich kierowców - wiozą materiały dla chińskich robotników i chińskich majstrów na chińskie budowy. Kawałek Azji w "czarnej Afryce". Część Chińczyków, zamiast kasków budowlanych nosi… słomkowe, szerokie kapelusze.

 

Ale Chiny nie tylko modernizują Angolę - szybko i za dość tanie, w porównaniu z innymi, pieniądze.  Także są problemem. Nie chodzi o chuligaństwo - grzeczni, mieszkają razem, oszczędzają, nie awanturują się po wypłatach, mają poczucie hierarchii tego, co w życiu ważne. Chodzi o… świńską grypę. Przywlekli ją do Angoli. I przywożą zapewne dalej: każdym samolotem z Johannesburga przylatuje kolejna chińska grupa. I co z tego, że na niedokończonym jeszcze lotnisku w Luandzie są tabliczki przestrzegające przed tą epidemią.

 

A lotnisko rzeczywiście jest w "budowie". Tego nie widać jak się ląduje, ale widać jak się odlatuje. Teoretycznie ma być ukończone w styczniu 2010 roku, ale pracownik lotniska śmieje się tylko i wzrusza ramionami: "Za miesiąc? Niemożliwe!". Teoretycznie lotnisko miało być gotowe na Puchar Afryki w piłce nożnej, ale nie będzie. Ważniejsze jest zdążyć ze stadionem, na którym będą rozgrywki. Zostało 40 dni, robota wre, Chińczycy (oczywiście) uwijają się, jak w ukropie. Owalny stadion jest rzeczywiście bardzo ładny, choć wcale nie typowo piłkarski: od murawy trybuny oddziela go szeroka bieżnia, po której np. mogą biegać lekkoatleci. Ale zamontowany jest już zegar, który odlicza dni i godziny do mistrzostw, są dwa duże efektowne telebimy. Ciekawostka: na obu telebimach wyświetlane są fragmenty meczów piłkarskich. Jakich? Któregoś z poprzednich Pucharu Afryki, co byłoby naturalne? Nie. Mistrzostw Świata z udziałem drużyn z Afryki (samej Angoli nie, bo nigdy w nich udziału nie brała))? Też nie. Oto symbol walki z kolonializmem, rewolucyjna Republika Angoli na swoim reprezentacyjnym stadionie pokazuje akcje i gole piłkarskich mistrzostw Europy 2004, które rozgrywane były w kraju wielowiekowego "okupanta" - Portugalii. Taki chichot historii z piłką w tle…

 

                                                                                         ***

 

Angola - kraj kontrastów. Nie tylko tych "banalnych", oczywistych na tym kontynencie, czyli ekonomicznych. Oto z jednej strony świąteczny już wystrój, wywieszone plakaty ze specyficznymi, angolskimi bombkami (bardzo politycznymi, jest na nich m. in. sierp i pięcioramienna gwiazda - czyli po prostu flaga Angoli…). A z drugiej strony można dostrzec specjalne samochody do szukania min, mocno opancerzone od dołu…

 

Słucham dla odmiany Haendla - Koncert Organowy opus 7 w wykonaniu Akademii Muzyki Dawnej pod dyrekcją Richarda Egarra - i wracają do mnie wrażenia z kraju, którego hymn zaczyna się słowami "Angola avante" - "Naprzód, Angolo"…

 

Słucham Beethovena. "Oda do radości". Allegro ma non troppo. Ale myślę o Angoli. Spisuję wrażenia z pobytu w tym kraju na krańcu Afryki.