PO-PIS - reaktywacja

Moim - także - głosem Portugalczyk José Manuel Barroso został ponownie wybrany na 5-letnią kadencję przewodniczącego Komisji Europejskiej. Zagłosowałem na niego nie dlatego, że był idealnym kandydatem - bo nim nie był. Ale w praktyce nie było dla niego poważnej politycznej alternatywy. Nie był nią na pewno lider liberałów w Parlamencie Europejskim, Guy Verhofstadt, skrajny federalista i wróg Europy Narodów. Kandydatura francuskiego premiera Françoisa Fillona od początku była abstrakcyjna i służyła raczej wzmocnieniu walki Francji o mocną tekę komisarza KE pod przewodnictwem Barroso.

 

Portugalczyk został wybrany niewielką ilością głosów - uzyskał tylko 22 głosy ponad wymagany limit. To oznacza, że wybory te wreszcie, po raz pierwszy od niepamiętnych, europarlamentarnych czasów, były niemalowane, realne. Do tej pory rządziła bowiem w Brukseli i Strasburgu koalicja chadecko-socjalistyczna, z rzadkimi przerwami na sojusz chadecko-liberalny. Tym razem ta geografia polityczna była bardziej skomplikowana. Barroso został poparty przez chadeków, konserwatystów (czyli grupę, którą zakładał PiS) oraz część liberałów i mniejszościową część lewicy z Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Portugalii. To dobrze, że w europarlamencie po raz pierwszy od dawna mamy sytuację, gdzie jest realna koalicja rządząca i realna opozycja. Dotychczas bowiem - inaczej niż w parlamentach narodowych - wszyscy niemal tworzyli tzw. "wielką koalicję", a to dla demokracji jako takiej było zabójcze.

 

Mamy też dwa polskie aspekty tego wyboru. Pierwszy to fakt, że przewodniczącym Parlamentu Europejskiego wybierającego szefa KE był Polak, a po wyborze koło starego-nowego przewodniczącego Komisji usiadł, symbolicznie, nowy polski komisarz Paweł Samecki. Drugi aspekt jest znacznie ważniejszy: oto na arenie międzynarodowej otworzył się dawno w Polsce zapomniany PO-PIS. Od początku bowiem europosłowie i PiS i PO zaangażowani byli w wybór Barroso. Na pewno jednak nie oznacza to reaktywacji PO-PIS-u w kraju.

 

 

                                                                                        ***Ziemia jest okrągła, po wiośnie jest lato, a Katyń jest ludobójstwem - tak najkrócej skomentować można przygotowaną przez Sejm uchwałę w związku z 70. rocznicą agresji Rosji Sowieckiej na Polskę. Uchwała rodziła się w strasznych bólach porodowych, ponieważ większość jej akuszerów (PO, lewica i PSL) chciała nadać jej taki kształt, żeby się podobała wszystkim, a zwłaszcza Rosjanom. Przedstawiciele koalicji rządowej i SLD widać nie znają mądrego, polskiego powiedzenia: jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Uchwała więc będzie - i Bogu dzięki. Szkoda tylko czasu, atłasu, nerwów i trochę żenującego spektaklu, w którym nieliczne grono prowincjonalnych, jak się okazało, aktorów usiłowało - z nienawiści do Kaczyńskich i PiS-u lub wrodzonej głupoty - pomniejszyć tragedię tysięcy polskich oficerów wojska i policji w Katyniu.

 

 

Duża część klasy politycznej zachowywała się tak, jakby objadła się szaleju, a Putin i jego kompania zacierali łapska. Ten gorszący spektakl minimalizowania własnych, polskich cierpień już się kończy, ale trudno będzie zapomnieć politykom Platformy, SLD i PSL tych żenujących wygłupów. Ewidentnie odbywały się one kosztem polskiego interesu narodowego i prawdy historycznej.

 

Przedstawiciele koalicji rządowej i SLD widać nie znają mądrego, polskiego powiedzenia: jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Uchwała więc będzie - i Bogu dzięki. Szkoda tylko czasu, atłasu, nerwów i trochę żenującego spektaklu, w którym nieliczne grono prowincjonalnych, jak się okazało, aktorów usiłowało - z nienawiści do Kaczyńskich i PiS-u lub wrodzonej głupoty - pomniejszyć tragedię tysięcy polskich oficerów wojska i policji w Katyniu. Nie mogę kompletnie pojąć niektórych wypowiedzi towarzyszących temu gorszącemu spektaklowi - przy całym szacunku dla jej autorów. Dzisiaj w środę, w Programie 3 Polskiego Radia, Tadeusz Iwiński z SLD zmartwił się, że Sejm przyjmuje uchwały taśmowo (!), a powinien tylko kilka w ciągu roku - a w ogóle to "nie każda rocznica powinna być pretekstem do uchwały sejmowej"… I cóż można odpowiedzieć panu profesorowi? Że jest to okrągła 70. rocznica? Czy według przedstawiciela lewicy mamy czekać do setnej?

 

Z kolei przedstawiciel PO Paweł Olszewski opowiada rzeczy wręcz niebywałe. Wczoraj w TVP INFO zaprezentował czystą kwintesencję narodowego minimalizmu i żenującego, aintelektualnego dostosowywania się za wszelką cenę do tego, co sądzą, czy chcą inne nacje. Przykładem tego są słowa Posła Olszewskiego, że skoro "podejmujemy uchwały, które mają znaczenie międzynarodowe, więc musimy (! - dop. RCz.) dostosować się do zasad międzynarodowych". Patrząc na to, co wyrabiali politycy w sprawie uchwały upamiętniającej 17 września 1939 roku, zwłaszcza PO, ale też w dużej mierze SLD, chciałoby się zakrzyknąć: "Kończ, Waść, wstydu oszczędź!". Na szczęście nie jest tak, jak u Sienkiewicza - adresat owego zawołania tego pojedynku nie wygrał.

 

Moim - także - głosem Portugalczyk José Manuel Barroso został ponownie wybrany na 5-letnią kadencję przewodniczącego Komisji Europejskiej. Zagłosowałem na niego nie dlatego, że był idealnym kandydatem - bo nim nie był. Ale w praktyce nie było dla niego poważnej politycznej alternatywy. Nie był nią na pewno lider liberałów w Parlamencie Europejskim, Guy Verhofstadt, skrajny federalista i wróg Europy Narodów. Kandydatura francuskiego premiera Françoisa Fillona od początku była abstrakcyjna i służyła raczej wzmocnieniu walki Francji o mocną tekę komisarza KE pod przewodnictwem Barroso.