Moje nowe książki

Od jutra, a już na pewno od poniedziałku uruchomiona zostanie na stronie www.coryllus.pl sprzedaż dwóch moich nowych książek. Pierwsza z nich nosi tytuł 'Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie", druga zaś "Dzieci peerelu". Część zawartych tam opowiadań znają już  czytelnicy z mojego bloga w salonie24, jest tam jednak bardzo wiele nowych, niepublikowanych nigdzie historii. Obydwie książki liczą około 300 stron, "Baśń jak niedźwiedź" zawiera ponadto 32 ilustracje z miejsc tak egzotycznych a z Polską związanych jak Hastings w Anglii czy Czarnomin na Ukrainie. Cena każdego tytuły to 30 złotych. Dzięki uprzejmości sponsorów udało nam się znacznie powiększyć objętość tych publikacji w stosunku do wydanego w zeszłym roku "Pitavala prowincjonalnego" i jednocześnie zmniejszyć nieznacznie cenę każdej pozycji. Wszystko idzie więc ku lepszemu. Jak napisał  kiedyś na moim blogu znany lewicowy bloger Chevalier, a może to był Galupujacy Major, już nie pamiętam; dobre zawsze się przebije. I słowo ciałem się stało. Najprawdopodobniej jeszcze latem ukażą się dwa tomy publicystyki coryllusa. Jeden pod tytułem "Atrapia czyli Polska 2010", drugi zaś będzie się nazywał "E'viva Tworki albo bankiet u artystów". Co będzie na jesieni tego jeszcze nie wiem, ale bardzo chciałbym doprowadzić do wydania "Opowieści o moim domu", któej fragmenty ukazywały się w salonie24 a także "Historii amerykańskich". Jeśli uda mi się zamknąć rok 2011 tak jak planuję będę szczęśliwym człowiekiem i z jasnym czołem przystąpię do pracy nad dwoma powieściami, które sobie już dawno zaplanowałem. O czym będą? To na razie tajemnica.

Żeby dać wam drodzy czytelnicy pewne wyobrażenie na temat tego o czym jest "Baśń jak niedźwiedź" pomieszczam tu recenzję, która jest jednocześnie wstępem do tej książki. Oto ona:

Baśń jak niedźwiedź, Pieśń jak F16
 

Jeszcze niedawno takie książki wchodziły w krwiobieg polski w domowym czytaniu, które bywało tak samo oczywiste jak niedzielny obiad przy jednym stole czy wyjście do kościoła. Polacy mają szczęście do pisarzy. Zdarzają nam się, jak wszystkim, lepsze i gorsze okresy, ale nawet w czasach marnych dajemy sobie radę i szczęśliwie unikamy takiej nędzy, jakiej dajmy na to niedawno zażywała Rosja przełomu XX i XXI w., kaczając się w oparach posezonowego postmodernizmu. Mamy rzecz jasna swoich Pielewinów, Sorokinów czy innych Wiktorów Jerofiejewów, bo kto ich nie ma, ale oni znikną niebawem jak sen jaki złoty, a złoto prawdziwe zostanie. Złoto, czyli Baśń jak niedźwiedź Gabriela Maciejewskiego1.

Pierwszym, co smakuje się w tej książce jest perfekcyjna kompozycja składających się na nią 63. miniatur z życia polskiego od wieku XVII do dzisiaj. Najdzikszą, najbardziej sensacyjną historię można zepsuć, opowiadając ją bez ładu i składu, otwierając bez planu nowe wątki, przede wszystkim zaś zaczynając w nieodpowiednim miejscu. Maciejewski nigdy nie popełnia takich błędów. W układach jego struktur nie ma śladu fałszywego kroku – ich architektura jest nieomylna. Optymalna dyspozycja materiału – stopniowe odsłanianie sylwetek opisywanych postaci, gradacja napięcia – to sygnatura autorska tej narracji, jej idealnie naprężone nerwy i ścięgna. Wariantów kompozycyjnych jest tam wiele, lecz wyraźnie widać szczególne upodobanie autora do dynamicznych układów narastających, które – zwarte i esencjonalne – nie pozwalają nawet na moment rozproszenia uwagi. Modelowa historia Baśni startuje zwykle w jakimś kulminacyjnym dla jej losów miejscu, w którym – czy to będzie śmierć, zwycięstwo czy spektakularna chwila hańby – teoretycznie rozwiązywać się powinny wszystkie spajające ją watki i nici. Tyle że one właśnie się nie rozwiązują, odwrotnie – uruchamiają cały ten mechanizm sprężyn i kółek zębatych, dzięki którym opowieść może się poruszyć, wyleźć z gawry i zacząć toczyć – jak niedźwiedź. Z turbodoładowaniem!

Nie umiem powiedzieć, która z tych gawęd, z tych przeróżnych symbolicznych opowieści robi największe wrażenie. Może Dziewięciu wspaniałych – rzecz o Józefie Kruży, Bogdanie Węgrzyniaku, Zygmuncie Chychle i pozostałych chłopcach Feliksa Stamma zwanego Papą, którzy na mistrzostwach Europy w 1953. wywalczyli pięć złotych medali pokonując nieśmiertelną i niezwyciężoną szkołę radzieckiego boksu. Albo fantastyczna opowieść o dręczonym przez czarty jaśnie oświeconym obywatelu hrabim Janie Nepomucenie Potockim, co blady i wściekły, po awanturze z próbującą ratować go czeladzią, zastrzelił się wygrzebanym ze świronka starym pistoletem. Albo pieśń o czynach Pułkownika Żorża – Jerzego Dąbrowskiego – Łupaszki, najdzielniejszego z dzielnych, ostatniego zagończyka Rzeczypospolitej, rzucającego sowieckim sędziom w czasie pokazowego procesu krótkie job waszu mać. Właśnie tak, pieśń o czynach. Wszystkie części tej książki to pieśni – najczystsze, żywe chansons de geste naszych czasów, prezent na nowy wiek.

Czyta się je jedna po drugiej w odstępach naprawdę niewielkich, takich akurat żeby gęsta esencja każdej mogła sobie spokojnie osiąść na podniebieniu i przez jakiś czas tam pozostać. Czytanie w każdej chwili można przerwać na dłużej, mamy przecież do czynienia ze zbiorem gawęd – pieśni – opowieści, z których każda jest całością, więc na przykład po zamknięciu rozdziału Trup w saniach nie trzeba iść od razu do Złotego snu księżnej Doroty (w ogóle nie trzeba czytać po kolei), można zrobić przerwę dłuższą, trzygodzinną powiedzmy, zamknąć książkę i wrócić do niej nazajutrz. Można, tylko po co? Nie chce się przerywać, nawet nie bardzo się da, spróbujcie sobie. Historia dopełnia się tu na naszych zdumionych oczach, wstępując w mit.


Książka poza tym nie jest jednorazowa. Żadna baśń ani pieśń nie są jednorazowe, tak jak nie są jednorazowe mity, bowiem zamykają w sobie wszystko, co na świecie jest do rozumienia i przeżycia. A jeśli nie wszystko, to taką cząstkę, która dąży do pełni, i w której ukryta lub utracona Całość odbija się i gwałtownie błyszczy. Dlatego takie rzeczy czyta się wielokrotnie, wracając do nich bez względu na to, jak dobrze by się je znało. Właściwie tym wierniej wracając, im lepiej się zna i pamięta. Nic tak nie sprawia, że chce się odzyskiwać na nowo doznania pewnych wrażeń niż trwała o tych wrażeniach pamięć. I w każdorazowej lekturze rzeczywiście się je tu odzyskuje.

Siłą przenikającą tę książkę jest piękno mitu spartańskiego, niegdysiejszego nerwu ośrodkowego naszej kultury, inspirującego najlepszą poezję I Rzeczypospolitej. Etyczny splendor heroizmu, pamięć o fundującej naszą tożsamość brawurowej szczodrości, ma w sobie przedziwną moc oddziaływania. Baśń jak niedźwiedź daje tej pamięci nowe życie i nową przestrzeń uobecnienia. Ci, co – jak pisał prawie 350 lat temu Wacław Potocki, którego autor Baśni żywo swoim talentem przypomina (o czym za chwilę) – na kolanach prócz Boga nikomu się płazać nie umieli, na polu bitwy spodziewali się znaleźć chwałę albo śmierć, przynosząc Stwórcy gdy trzeba krew swoją niewzgardzonym prezentem i życząc sobie nagrobka: „Tu Jan Lipski umierał a nie: stąd uciekał” – wszystko to dzieci Polski spartańskiej, plemię XVII-wiecznych elearów spod Chocimia i Kłuszyna, przodkowie w prostej linii bohaterów Maciejewskiego.

Zebrane w książce na pozór miniaturowe obrazki to w rzeczywistości zwinięte powieści epickie i symboliczne panoramy, jaskrawe i żywe portrety znamienitych postaci z naszej historii, często portrety zbiorowe, gdzie sąsiadują ze sobą znani i nieznani – bohaterowie legend i narodowych mitów oraz ci, którzy swoją oszałamiającą opowieść chowają pod maską pospolitości – powszedniego schronienia przed niechętnym okiem. W ich losach anamorficznie czy też parabolicznie odbija się los Polski w chwale jej codzienności lub w dziwnej urodzie potyczek z fortuną.

Wszyscy oni to viri illustri naszej polityki, literatury, życia społecznego, artystycznego, nauki czy sportu. Żołnierze, duchowni, twórcy i społecznicy, heroiczni albo po prostu przedsiębiorczy kresowi ziemianie, którzy swoją wybuchową energię – polskiej swobody pełen świat – przenieśli przez czasy szykujące im zapomnienie, wzgardę lub doskonałą obojętność: Bronisława Rychter-Janowska i Józef Rapacki – znani dziś głównie zbieraczom pocztówek malarze polskich dworków i pejzaży, których reprodukcje wykupują kolekcjonerzy na internetowych aukcjach; Ksiądz Jan Krzysztof Kluk, proboszcz ciechanowieckiej parafii św. Trójcy, zoolog, botanik, geolog, jeden z największych uczonych polskich XVIII wieku; Ignacy Matuszewski, były minister skarbu II Rzeczypospolitej, człowiek odpowiedzialny za wywiad wojskowy w czasie wojny polsko-bolszewickiej, który we wrześniu 1939 brawurowo ocalił rezerwy polskiego złota; kapitan Władysław Raginis, dowódca spod Wizny, rozrywający się granatem ręcznym po odesłaniu z bunkra żołnierzy przed nadejściem wroga; Jeremi Wiśniowiecki, w którego filmowej roli autor obsadziłby jedynie młodego Roberta de Niro; ksiądz Józef Stanek, powieszony przez Niemców kapelan Powstania Warszawskiego; Prezydent Lech Kaczyński, ratujący Gruzję przed rosyjskimi czołgami; Kazimierz Nowak, w latach trzydziestych samotnie i bez pieniędzy przemierzający rowerem Afrykę; otoczony rozwiązłymi nimfami z ulicy Stryjskiej Bruno Schulz, nauczyciel rysunków z gimnazjum w Drohobyczu; jeden z największych zapaśniczych talentów międzywojnia, trzykrotny mistrz świata Leon Pinecki, zwany Mastodontem z Wielkopolski; dyrektor Stadionu Śląskiego Mikołaj Beljung – były żołnierz Legii Cudzoziemskiej i szpieg Armii Krajowej o przeszłości rodem z filmu sensacyjnego; krakowski kardynał Puzyna, spektakularnie zmieniający przebieg watykańskiego konklawe; Zygmunt Chychła, walczący w mistrzostwach Europy w boksie z wielką dziurą w płucach, Bogdan Węgrzyniak, wchodzący do finału tychże mistrzostw ze złamanym kciukiem i Józef Kruża, któremu podczas rzeczonych zawodów powiedziano, że umrze jego żona i dziecko. I inni, inne – nie wiadomo jak ten strumień zatrzymać, nie chce się go zatrzymywać – sylwetki i cienie, ale nie bezkrwiste, przeciwnie, bardzo jaskrawe, przesuwające się, przechodzące, pędzące przed otwartymi szeroko oczami czytelnika: szaleni książęta Radziwiłłowie, potężne smoki tatrzańskie, znikający Stanisław Ignacy Witkiewicz...

Wraz z nimi zjawiają się, toczą – jak niedźwiedź – wielkie historie wieków, narodowe epopeje na miarę tej, jaką była przeprowadzona przez Matuszewskiego wojenna wywózka polskich rezerw kruszcu, w której koszta wliczono zakupiony po drodze w Bejrucie proszek od bólu głowy dla jednej z towarzyszących ekspedycji dam. Ten proszek jest ważny – o niego narrator zaczepi zaraz wątek awantury, jaką zrobił Matuszewskiemu rząd emigracyjny o podrożenie kosztów całej operacji. Wszystkie szczegóły tych opowieści są ważne, wszystkie w którymś momencie wydają się kluczowe, jak huculska mamałyga z rozdziału Dwie Litwy czy guma do żucia z historii o Jerzym Iwanowie (Agent nr 1).

Autor Baśni jest epikiem; buduje perspektywiczny efekt poszczególnych części swego zbioru sprawdzoną synekdochiczną metodą synteza-przez-epizod (detal, drobiazg, rekwizyt lub szeregi tychże). Dzięki takiej technice powstaje widziany w krótkich migawkach obraz klęski pod Maciejowicami – Kościuszko gra w szachy o jabłko, Kozak próbuje odgryźć Niemcewiczowi palec z wraz pierścieniem. Takim kadrem podprowadzającym pod wielką biografię, zarysowującą jej kontur jest też scena pojedynku z 12 kwietnia 1863, w którym trafiony w serce ginie 23-letni Stefan Bobrowski, premier rządu powstańczego – wuj Teodora Józefa Konrada Korzeniowskiego.

W ujęciu Maciejewskiego w sylwetkach tych postaci zacierają się rysy, do których przyzwyczaiły czytelnika najpierw podręczniki, a potem powtarzane w gazetach czy radiu wypłowiałe koncepty popularyzatorów historii czy literatury. Autor ma dar wyjątkowego profilowania postaci, o których pisze w całkowitej wolności wobec wszystkich tych jednostajnych głosów. Jan Potocki, Witkacy, Schulz, Rembek, Rodziewiczówna, Sienkiewicz czy Hłasko – przewraca się te kartki z coraz wyraźniejszym poczuciem, że oto właśnie ktoś oddaje nam to, o czym nawet nie wiedzieliśmy, że zostało nam zabrane (i podmienione). Czytanie Baśni przypomina pewien rodzaj snów: człowiek znajduje się we własnym domu albo w dawno niewidzianym domu dzieciństwa, który zachowując swoje najbardziej rozpoznawalne rysy odkrywa nagle przed śniącym swój nieznany wymiar. Jest bliski, a jednocześnie przejmuje dreszczem. Źródłem tego dreszczu jest przeczucie toczącego się w domu ukrytego życia, które strzeże swoich praw i rzadko pozwala odsłonić swoją obecność, choć właśnie ta obecność stanowi o głębokiej tożsamości tej przestrzeni.

Nikt tak nie pisał od bardzo, bardzo dawna. Kiedyś potrafił tak Aleksander Kamiński w Kamieniach na szaniec – książce, której fragmenty szkolna młodzież przepisywała ręcznie, gdy dostęp do ksero leżał poza jej zasięgiem; pisał podobnie we wznowionych niedawno (2009) Gawędach o czasach i ludziach ksiądz Walerian Meysztowicz, prawdziwy kindred spirit Maciejewskiego. A trzy i pół wieku wstecz pisał tak Wacław Potocki, już raz po imieniu tutaj wywołany z racji pokrewieństwa narracyjnego, kreacyjnego i erupcyjnego talentu obu autorów. I przenikliwego zmysłu krytyki. Potocki pisał jak automat, pisał mnóstwo i robił to znakomicie. Swoje obserwacje i poglądy w kwestiach obywatelskich (i nie tylko) formułował jak przystało na zaprawionego w republikańskim życiu Rzeczypospolitej reprezentanta politycznego narodu. Nazywał siebie starym psem, który szczeka, kiedy zbliża się prawdziwe niebezpieczeństwo, a energia jego zdań i dynamika myśli nie ma sobie równej w literaturze dawnej. Poza tym nikt jak on nie umiał równie skutecznie ożywić i przyswoić polszczyźnie zapomnianych antycznych anegdot. Są nie do poznania – pod jego konfabulacyjnym, nieumiarkowanym piórem, przez sarmacką nostryfikację grecko-rzymskich realiów oryginału stają się jędrnymi obrazkami z Podgórza i Bieszczadów. Dyspozycja kreacyjna Maciejewskiego jest tej samej próby. Z Potockim zaś łączy go coś jeszcze – projekt wielkiej literatury narodowej.

A jeżeli który jako polski naród miałby co pisać o sobie? – czytamy w prozaicznej Przemowie do Wojny chocimskiej – [...] Nie dosyć jest potomności zostawić szerokie włości, wsi i folwarki przestrone; nie dosyć pełną ścianę starożytnością przykurzonych przodków swoich obrazów; nie dosyć po drzwiach malowane, po powietrznikach wybijane herby, wieczne ze krwie szlacheckiej urodzenia swego insygnia, jeżeli im na piśmie nie zostawimy tego, czymeśmy też sami w osobach naszych potwierdzili wielkich przodków swoich, to jest opera manuum nostrarum.2

Po trzech i pół wieku okazuje się, że zamysł jest żywy, nieprzerwanie idzie o to samo:

Będzie to opowieść o dwóch kresowych magnatach i dwóch imperatorach. Będzie to także opowieść o honorze, szlachetności i poszanowaniu zobowiązań. Historia ta mogłaby się rozpocząć na polu bitwy pod miejscowością Łysoboki w roku 1831, zacznijmy ją jednak w innym miejscu.3

Wspominałam już, że wiele z tych historii jako pierwsi poznawali czytelnicy bloga Coryllusa na Salonie24 i Nowym Ekranie? To piszę teraz. Tak, tak, Maciejewski to bloger, który wychodzi z internetu, jest wydawany prywatnie, pokątnie wręcz, jak Sergiusz Piasecki, o którym także pisze w swej najnowszej książce i Baśń jak niedźwiedź nie jest jego debiutem. Debiut miał miejsce w ubiegłym roku, a był nim był rozchwytywany w dzisiejszym drugim obiegu Pitaval prowincjonalny (Warszawa 2010). Przed nami nowa literatura, nowe formy dystrybucji i komunikacji czytelniczej. Uwaga, uwaga: leci pisarski F16 i omija System. Idzie jak burza.

1Gabriel Maciejewski, Baśń jak niedźwiedź, Warszawa 2011.

2W. Potocki, Przemowa, [w:] tenże, Wojna chocimska, oprac. A. Brückner, Wrocław 2003, s. 409, 410.

3G. Maciejewski, Baśń kresowa, [w:] tenże, Baśń jak niedźwiedź, Warszawa 2011, s. 1.

Agnieszka Czechowicz